Drodzy wszyscy;) Mamy pierwszy artykuł-impresję nadesłany przez jedną z naszych czytelniczek – Monikę. W tym miejscu baaaardzo dziękuję;) Bez zbędnych wstępów, do rzeczy.
***
Nie jestem kiperem, wino dla mnie, to na razie ocean przypadku, ale ostatnio miałam miłą przygodę z winem w roli głównej.
W drodze z Rumunii, zatrzymaliśmy się na chwilę w uroczym miasteczku węgierskim, o nazwie wiele mówiącej miłośnikom wina: w Tokaju.
Na migi, bo Węgrzy nie porozumiewają się w żadnym języku poza własnym, ustaliliśmy cenę takiej butli i pogalopowaliśmy wymienić pieniądze. Starczyło na jedną słodkiego, jedną półsłodkiego i jeszcze babcia litościwie nalała nam do polskiej butelki po mazowszance. Przy okazji okazało się, że babcia pamięta jeszcze kilka słów po rosyjsku, wprawdzie zbyt mało na fachową konwersację na temat wina, ale wystarczyło dla dokonania transakcji.
Gdybyśmy wówczas wiedzieli, co kupujemy….
Degustacja nastąpiła w Polsce. Zaczęła się niewinnie, po obiadku powitalnym, po bożemu. Trunek zaskoczył nas mile aksamitnym smakiem lata na wsi: aromatem lipowego miodu, smakiem nagrzanych słońcem owoców, zapachem łąki w samo południe. Nawet moja mama, która jest uczulona na alkohol i nie pije wcale, skusiła się na mały łyczek i nie dała już sobie odebrać kieliszka. Zdegustowalibyśmy wszystko, gdyby nie to, że żal nam było zużyć wszystko za jednym razem.
Czy następnego dnia mieliśmy jakieś nieprzyjemne reperkusje? Zależy jak na to spojrzeć; kac-krzątałek obudził mnie już o szóstej i kazał mimo niedzieli sprzątnąć szafki w kuchni.
Wniosek: nic dziwnego, ze Węgry są takie czyściutkie, skoro Węgrzy piją takie trunki…
[Niejeden pokręci nosem, że taki tekst to chowanie w cieniu wielkich win tokajskich. Może i tak. Ja natomiast myślę, że w winie najpiękniejsze są dobrze wspominane chwile. Prawie wszystkie pozostałe doznania tokajskie można kupić… – przyp. red.]