Viniculture.pl – Blog o winie

Miłe zaskoczenie, czyli historia Moniki

Drodzy wszyscy;) Mamy pierwszy artykuł-impresję nadesłany przez jedną z naszych czytelniczek – Monikę. W tym miejscu baaaardzo dziękuję;) Bez zbędnych wstępów, do rzeczy.

***

Nie jestem kiperem, wino dla mnie, to na razie ocean przypadku, ale ostatnio miałam miłą przygodę z winem w roli głównej.
W drodze z Rumunii, zatrzymaliśmy się na chwilę w uroczym miasteczku węgierskim, o nazwie wiele mówiącej miłośnikom wina: w Tokaju.
Sobota rano, słonko świeci wakacyjnie, a ulicami suną ludzie zaopatrzeni w plastikowe butle (3-5 l) napełnione bynajmniej nie nałęczowianką, a cieczą w bardzo obiecującym kolorze. Obserwacje nasze pozwoliły jednoznacznie zlokalizować, skąd wycieka strumyczek objuczonych. Dołączyliśmy więc do grona tych, którzy z pustymi jeszcze butlami podążali ku źródłom i tym sposobem znaliźleśmy się na podwórku, jakiego nie powstydziłby się typowy mieszkaniec Grójca czy Radomska: samochód rozgrzebany, kontener na śmieci, deski oczekujące na zagospodarowanie i inne szpargały, jak to na podwórku. Nad tym wszystkim jednak górował element zgoła niespodziewany: cztery czy pięć beczek, na oko po tysiąc litrów każda z nierdzewnej stali. „Ho, Ho!” pomyśleliśmy sobie, ale to był dopiero początek naszych zaskoczeń. Po wyszczerbionych schodkach weszliśmy na mikrą werandkę gdzie królowała babcia zdrowo po siedemdziesiątce. Miała dwa podręczne zasobniki (300l), z których nalewała do pojemników przyniesionych z miasta, a dla tych, którzy nie mieli własnych naczyń stały baterie dwulitrowych plastikowych butelek.
Na migi, bo Węgrzy nie porozumiewają się w żadnym języku poza własnym, ustaliliśmy cenę takiej butli i pogalopowaliśmy wymienić pieniądze. Starczyło na jedną słodkiego, jedną półsłodkiego i jeszcze babcia litościwie nalała nam do polskiej butelki po mazowszance. Przy okazji okazało się, że babcia pamięta jeszcze kilka słów po rosyjsku,  wprawdzie zbyt mało na fachową konwersację na temat wina, ale wystarczyło dla dokonania transakcji.

Gdybyśmy wówczas wiedzieli, co kupujemy….

Degustacja nastąpiła w Polsce. Zaczęła się niewinnie, po obiadku powitalnym, po bożemu. Trunek zaskoczył nas mile aksamitnym smakiem lata na wsi: aromatem lipowego miodu, smakiem nagrzanych słońcem owoców, zapachem łąki w samo południe. Nawet moja mama, która jest uczulona na alkohol i nie pije wcale, skusiła się na mały łyczek i nie dała już sobie odebrać kieliszka. Zdegustowalibyśmy wszystko, gdyby nie to, że żal nam było zużyć wszystko za jednym razem.
Czy następnego dnia mieliśmy jakieś nieprzyjemne reperkusje? Zależy jak na to spojrzeć; kac-krzątałek obudził mnie już o szóstej i kazał mimo niedzieli  sprzątnąć szafki w kuchni.
Wniosek: nic dziwnego, ze Węgry są takie czyściutkie, skoro Węgrzy piją takie trunki…

[Niejeden pokręci nosem, że taki tekst to chowanie w cieniu wielkich win tokajskich. Może i tak. Ja natomiast myślę, że w winie najpiękniejsze są dobrze wspominane chwile. Prawie wszystkie pozostałe doznania tokajskie można kupić…  – przyp. red.]

Exit mobile version